Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ich kawiarnie, pełne ulice, pełne teatry! Wstyd, hań ba! A wy nam wyrzucacie wielożeństwo!
Mówiąc to z gorączkowym pośpiechem przesuwał w palcach paciorki swego różańca i spoglądał na mnie od czasu do czasu z uśmiéchem, jakby mię chciał prosić, abym mu nie miał za złe tego oburzenia, bo przecie nie na mnie się gniewa, ale na Europę.
Widząc, iż pytanie o wielożeństwie nazbyt silnie go wzrusza, na co innego skierowałem rozmowę i spytałem czy nie przyznaję, iż wygodniej od nich żyjemy. Nie namyślał się ani chwili, bo na wszystko miał odpowiedzi gotowe i rzekł z odcieniem szyderstwa.
— Zapewne, zapewne... Słońce? Parasol. Deszcz? Parasol. Kurz? Rękawiczki. Chodzić? Laska. Patrzyć? Okulary. Użyć przechadzki? Powóz? Siedziéć? Sprężyny. Jeść? Narzędzia. Choroba? Lekarz. Śmierć? Posąg. O! iluż to rzeczy potrzebujecie! Cóż to za ludzie, na Boga! Jakież to dzieci!
Słowem, w niczém nie chciał nam przyznać wyższości. Nawet budownictwo nasze śmieszném mu się zdawało.
— Nie macie się z czém chwalić, powiedział, gdym mówić zaczął o wygodach naszych domów: Mieszkacie po trzystu w jednym domu, jedni nad drugimi, schody, schody i schody i nie ma powietrza, i nie ma światła, i nie ma ogrodu.
Wówczas zacząłem mówić mu o prawie, o rządzie, o swobodzie i o wielu innych rzeczach podobnych; a że to był człowiek wcale nie głupi, zdaje mi