Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/408

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

określony niepokój mną owłada. Widzę prześliczne maurytańskie dziewczę, lat blisko dziesięciu, z włosem spływającym na ramiona, w białéj koszulce przepasanéj zieloną przepaską; i widzę je właśnie w téj krytycznéj chwili, kiedy, chcąc przeskoczyć z jednego tarasu na inny, nieco niższy, owa koszulka zaczepia się na raz o jakąś wystającą cegłę ogrodzenia, odsłaniając to wszystko, co zwykle bywa starannie ukryte; słyszę rozpaczliwy krzyk zawieszonego w powietrzu dziéwczęcia, na który zbiegają się wszystkie mieszkanki owego domu, śmiejąc się jak szalone. Widzę następnie olbrzymiego mulata, obłąkanego, który, wyobraziwszy sobie, iż go szukają żołniérze sułtana, aby mu odciąć rękę, przebiega ulice jak zwierz ścigany, potrząsając konwulsyjnie prawą ręką, jakgdyby już mu ją odcięto, i wydając okropne jęki, rozlegające się ponuro śród cichych dzielnic miasta. Przed oczami mojéj wyobraźni oprócz tych postaci jeszcze wiele i wiele przesuwa się innych; ale ta, na któréj zatrzymuję się najdłużéj jest to stary, pięćdziesięcioletni maur, pałacowy sługa, może nieco wyższy i nieco węższy od metra, człeczyna wiecznie zadowolony z siebie i z innych, który, gdy się śmieje, a śmieje się niemal ciągle, wykrzywia usta w jednę stronę tak, iż wówczas od ucha bardzo mała dzieli je przestrzeń; figura najzabawniejsza, najśmieszniejsza, najbardziéj cudacka z tych wszystkich, jakie kiedy istniały pod słońcem; i pomimo, iż wargi sobie zagryzam, że mówię sobie jak to jest brzydko i nieszlachetnie śmiać się z ludzi, których upośledziła natura, że wstydzę siebie na ty-