Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

objaśniono następnie), iż człowiek, z którym dotychczas rozmawiał spokojnie, nazwał go kłamcą, zbladł nagle, rzucił się w tył i, ukrywszy twarz w dłoniach, z okrzykiem boleści i zgrozy pobiegł ulicą tak szybko jak dwudziestoletni młodzian. Po chwili znikł już nam z oczu. Nie widziałem nigdy piękniejszéj nad tę i bardziéj groźnéj postaci.


∗             ∗

Prosty, biały płaszcz z kapturem, oto najpospolitszy strój mieszkańców Tangiem; a jednak jakże wielka w nim rozmaitość! Płaszcz ów przybiera tysiące kształtów: to zwrócony niedbale na ramiona, to osłaniający całą postać, to spływający swobodnie do ziemi, to w fałdy zebrany, a zawsze w tak klasycznych liniach i załomach, iż wymarzyć je sobie, odtworzyć, choćby tylko w części, potrafi jedynie natchniony, pierwszorzędny malarz. Każdy z tych ludzi, w swój płaszcz owinięty, wygląda jak rzymski senator. Dziś zrana malarz Ussi odnalazł przepysznego Marka Brutusa pośród gromadki beduinów. Ale płaszcz sam przez się jeszcze nie wystarcza do wyszlachetnienia postaci tego, kto, nie nawykłszy doń, zarzuca go na swoje ramiona. Kilku z nas kupiło sobie takie płaszcze na podróż; przymierzyliśmy je, i zdało mi się, że widzę zgrzybiałych staruszków w szpitalnych szlafrokach.


∗             ∗