Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kami wielką, okrągłą poduszkę, jest to jego zwykła, ulubiona postawa, i już przez cały wieczór ani się poruszył.
Był to człowiek cztérdziestoletni, czerstwy, zdrowy, o prawidłowych rysach, ale niesympatyczny, bo jego oczy rzucały co chwila jakieś podejrzliwe i zdradzieckie błyski. Na sobie miał biały kaftan i biały zawój. Mówił z niezmierną żywością i śmiał się głośno za każdém słowem, które czy to sam powiedział czy od innych usłyszał, a śmiejąc się, głowę w tył zarzucał i széroko usta otwierał.
Na ścianach, w ramkach pod szkłem wisiało kilka wyjątków z Koranu, złotemi głoskami; w środku sali stał prosty stół, nieróżniący się niczém od stołów naszych wiejskich gospód i kilka niemniéj prostych krzeseł; do koła były białe materace, na które pokładliśmy nasze kapelusze.
Sid-Ben-Jamani wszczął ożywioną rozmowę z Posłem; zapytał go czy nie jest żonaty, dla czego się nie żeni, powiedział, iż gdyby miał żonę, uczyniłby mu niemałą przyjemność przyprowadzając ją do niego na obiad; że Poseł angielski był raz u niego na obiedzie z swoją córką, która się zabawiła wybornie; że wszyscy Posłowie powinni byliśmy się ożenić chociażby dla tego, by swoim żonom dać możność poznania takiego miasta jak Fez, i aby je do niego przyprowadzać na obiady. Rozmowa téj treści, przeplatana głośnymi wybuchami śmiéchu dostojnego gospodarza, przeciągnęła się dość długo.
Podczas gdy mówił wielki wezyr, ja i dwaj ma-