Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mussa, jego dwaj synowie, jego urzędnicy, minister wojny, minister skarbu, wielki szeryf Bakali, wielki mistrz ceremonii, najpierwsze osobistości dworu, uśmiéchając się, mówiąc głośno, poruszając rękami na znak radości. Wkrótce Sid-Mussa zaprosił posła do jednego z ogrodów sułtana na wypoczynek; wszyscy wsiedliśmy na koń, przejechaliśmy przez plac, przez ową tajemniczą uliczkę, która była w jego głębi i znaleźliśmy się w obwodzie monarszéj dzielnicy. Uliczki otoczone wysokiemi murami, placyki, dziedzińce, jakieś opuszczone walące się domy, domy inne, które budować zaczęto, bramy w łuki, kurytarze, ogródki, małe meczety, słowem cały labirynt; a wszędzie mnóstwo pracujących robotników, sług, wart i od czasu do czasu w jakiemś zakratowanym okienku albo w drzwiach uchylonych twarz niewolnicy: oto wszystko cośmy po drodze widzieli. Ani jednego okazalszego gmachu; oprócz licznych straży, żadnéj nawet innéj skazówki, z której możnaby się było domyślée, iż tu zamieszkał monarcha. Przybyliśmy do obszernego, «upuszczonego ogrodu, w którym długie, cieniste aleje krzyżowały się pod prostym kątem w małych odstępach, który otaczał mur bardzo wysoki, jakby jakiś ogród klasztorny; ztamtąd po krótkim wypoczynku wróciliśmy do domu, szerząc po drodze (lekarz, ja i malarze) wesołość wywołaną naszymi frankami i postrach klakami.
Przez cały ów dzień nie mówiono o niczém, tylko o sułtanie. Oczarował nas wszystkich. Ussi ze sto razy co najmniéj próbował kreślić jego postać,