Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomadą, zwierzyna przyprawiona niby z maścią woskową, ryby z kosmetykami, wątróbki ze stearyną, torty z łojem, leguminy w sosie z jełkiéj słoniny, jaja w cold-creamie, przeróżne sałaty utarte na miazgę; ciastka, których jeden kąsek przełknięty z pogodném obliczem wystarczyłby do zmazania śmiertelnego grzechu; a jako zaprawa do tych wszystkich łakoci wielkie szklanki ze świeżą wodą, do których wyciskaliśmy sok z cytryn przyniesionych z domu w kieszeniach, potém filiżanka herbaty, słodka jak ulepek; na zakończenie cały tłum sług, który wpadł do sali i oblał wodą różaną nas, stół i ściany. Takiem było śniadanie Sid-Mussa.
Kiedyśmy wstali od stołu, przyszedł jakiś urzędnik, aby oznajmić, że Sid-Mussa odmawia teraz swoje pacierze, lecz, że skoro tylko je skończy, niemałą przyjemność sprawi mu rozmowa z panem Posłem. Zaraz potém zjawił się starzec, zgrzybiały, drżący, prowadzony przez dwu manrów, który uchwycił obie ręce Posła, i, ściskając je gwałtownie, rzekł z pewném wzruszeniem: „Witaj nam, witaj. Pośle króla Italii! Witaj śród nas! Piękny to dzień dla nas!“ Był to wielki szeryf Bakali, jedna z najpiérwszych osobistości u dworu, jeden z najbogatszych obywateli w kraju; powiernik sułtana, właściciel ogromnego haremu; chory od lat dwu na dispepsyą (niestrawność). Ma on jakoby posiadać dar rozweselania sułtana dowcipnymi żarcikami i śmiesznemi postawami, ale co prawda zdolności tych trudno się dopatrzyć w jego twarzy pełnéj srogiego, przykrego wyrazu i w jego ruchach