Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tego dziwnego obrazu opuściłem cugle, tak dzisiaj, gdy chcę o nim pisać, pióro wypada mi z ręki.
Hufiec oficerów na koniach pędzi na nasze spotkanie, pozdrawia nas, rozdziela się na dwie części i przyłącza się do eskorty.
Wślad za nimi zbliża się ku nam duży orszak jeźdźców we wspaniałych strojach, na prześlicznych koniach; na czele ich jedzie maur wysoki, barczysty, w czerwonym kaftanie i białym zawoju. To wielki marszałek dworu Hadżi Mohamed-Ben-Aissa z dostojnikami dworu, który w imieniu sułtana pozdrawia posła i przyłącza się do eskorty.
Posuwamy się naprzód śród dwu szeregów piechoty, która z trudnością tłum wstrzymuje. Cóż to za żołnieérze! Starcy, ludzie w sile wieku, chłopcy piętnasto, dwunasto i dziewięcioletni, ubrani w szkarłat, z obnażonemi nogami, w żółtych pantoflach, ustawieni, bez względu na wzrost, w jeden szereg z dowódzcami na przedzie. Prezentują nam, każdy na swój sposób, strzelby zardzewiałe z powykrzywianymi bagnetami. Ten nogę naprzód wysunął, ten inny nogi rozstawił széroko, tamten brodę spuścił na piersi, ów głowę przechylił na ramię. Niektórzy naciągnęli sobie na głową swoje kurtki czerwone aby się zasłonić od słońca. Co kilka kroków spostrzegamy bęben, trąbę, pięć lub sześć chorągwi jednych obok drugich, czerwonych, zielonych, pomarańczowych. trzymanych w taki sposób, w jaki trzymają się zwykle krzyże podczas procesyi. Nie widzimy żadnych podziałów na szwadrony lub na jakieś oddzia-