Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ukazał się zdaleka tłum jeźdźców ku nam pędzących, na których czele powiewała zielona chorągiew.
Zdziwiło nas nie pomału, iż jechali uszykowani w dwa długie, równe szeregi z oficerami na przedzie.
O jakie dwadzieścia kroków od nas, nagle wszyscy razem stanęli jak wryci.
Dowódzca ich, otyły starzec z białą brodą, o przyjemnym wyrazie twarzy, w niezmiernie wysokim zawoju, zbliżył się do Posła i ściskając dłoń jego, powiedział:
— Witaj nam, pożądany gościu!
A potém, zwracając się do nas, dodał:
— Witajcie! witajcie wszyscy!
Ruszyliśmy naprzód.
Nowa eskorta wielce się różniła od eskorty Beni-Hassen. Twarze tych ludzi były umyte, broń ich mniój brudna; wszyscy niemal mieli na sobie żółte buty haftowane czerwonym jedwabiem; szable z rękojeściami z rogu jednorożca, niebieskie płaszcze, białe kaftany, zielone pasy. Pomiędzy nimi wielu było starców, ale tych starców, co to wyglądają jakby skamieniali, dla których zdawałoby się, iż rozpoczęła się wieczność; kilku bardzo młodych jeszcze chłopców, dwóch zwłaszcza zaledwie dziesięcioletnich, pełnych życia, pięknych, zgrabnych, którzy patrzyli na nas z takim uśmiechem jakgdyby chcieli powiedzieć:
„E, przecież nie jesteście tak straszni jakeśmy sobie myśleli!“
Był tam pewien stary murzyn takiego wzrostu, że wyciągając nogi ze strzemion, niezawodnie dotknąłby się ziemi. Jeden z oficerów miał nawet pończochy.