Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i o tém, ile to dziwnych tajemnic odsłoniłoby się przedemną, gdyby na raz te domy rozwarły się i ukazały mi swoje wnętrza. Tymczasem nad cichém miastem wszedł księżyc, a w jego blasku białe mury wyglądały jakby zalane elektrycznym światłem. W pewnéj ciemnój uliczce spotkałem murzyna z latarką, który zatrzymał się gdym go mijał i powiedział do mnie półgłosem coś, czego nie zrozumiałem. W chwili kiedym na plac wychodził, usłyszałem, śród téj wielkiéj ciszy, wybuch szalonego śmiechu, który dreszczem mnie przejął. Byli to dwaj młodzi ludzie, nie w zawojach ani w maurytańskich płaszczach lecz w tużurkach i czarnych cylindrach, którzy, używając przechadzki w świetle księżyca, rozmawiali wesoło. W jednym rogu placu, w cieniu przed jakimś zamkniętym sklepikiem dogorywająca lampka rzucała słabe światełko na stos białawych łachmanów, z których wydobywał się brzęk gitary i śpiew tak cichy i drżący, że zdawało się iż go wiatr zdaleka przynosi. Stałem długo jak przykuty do miejsca, śniąc raczéj niż myśląc, tak długo aż póki młodzi nie znikli i lampka nie zgasła i śpiew się nie skończył; potém wróciłem do hotelu zmęczony, odurzony, pełen jakichś dziwnie chaotycznych a nieznanych mi dotychczas uczuć i wrażeń, których, jak wnoszę, musiałby doznać człowiek przeniesiony nagle z ziemi na inną planetę.
Następnego poranku poszedłem do naszego pełnomocnika (charge d’affaires) komandora Stefana Scovasso, aby mu się przedstawić. Na brak punktualności z mojéj strony w stawieniu się na wezwanie