Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bernatora, którzy, widziani tak z dołu, na lazurowém tle nieba, są podobni do dwustu olbrzymów. Kilku nagich murzynów ze służby obozowéj, to zanurzą się w rzece, to na brzeg wyskakują, bryzgając wodą na siebie śród śmiéchów i krzyku. Kilku arabów pierze jakieś szmaty na sposób maurytański, to jest depcąc po nich i kręcąc się jak maryonetki. Inni przebywają w pław rzekę. Nad naszemi głowami przelatują stada bocianów; w oddali na brzegu wznosi się słup dymu z pomiędzy gromadki beduińskich namiotów; wioślarze śpiewają jakąś modlitwę do Proroka, która podczas przeprawy ma ich od nieszczęścia bronić; na wodzie migają złote iskierki i smugi, a Selam, stojący o dziesięć kroków przed nami w swoim jaskrawym kaftanie, tworzy na tym jasnym, wesołym i wielkim obrazie plamkę czerwoną, tak w nim niezbędną, tak efektowną, iż pomysł do niéj mógłby się zrodzić chyba w głowie najgenialniejszego malarza.
Przeprawa trwała kilka godzin; karawana częściowo, w miarę tego jak przebywała rzekę, w dalszą szła drogę.
Kiedy ostatnie konie były już na lewym brzegu gubernator Ben-el-Abbassi dosiadł konia i połączył się ze swymi dwustu jeźdźcami, czekającymi nań w górze na stromém wybrzeżu.
W chwili odjazdu Poseł i my wszyscy podnieśliśmy ręce na znak pożegnania.
Eskorta z Karia-el-Abbassi odpowiedziała gromem wystrzałów i znikła; ale przez pewien czas wi-