Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzwi były z chróstu i z trzciny; przy każdym namiocie znajdował się ogródek warzywny, otoczony żywopłotem z fig indyjskich. Za namiotami z tyłu, pasły się konie i krowy; z przodu, na ulicy, stało kilka gromadek półnagich dzieci, które się zbiegły, aby nam się przyjrzéć; kobiéty i mężczyźni okryci łachmanami patrzeli na nas z poza żywopłotów. Nikt nas nie przeklinał, nikt nam nawet nie pogroził pięścią. Zaledwie wyjechaliśmy za wioskę, cała jéj ludność wyszła ze swych mieszkań i zobaczyliśmy wówczas kilkaset ludzi, obdartych, czarnych zdziwionych, wyglądających jak umarli świeżo z grobów powstali. Niektórzy z nich biegnąc towarzyszyli nam przez spory kawał drogi: innych zasłonił wkrótce przed naszym wzrokiem mały pagórek, który się za wsią znajdował.


Zewnętrzna postać kraju, przez który jechaliśmy teraz, sprawiła, iż nasza eskorta i karawana tworzyła coraz nowe, coraz inne zawsze jednak dziwnie malownicze efekta. Był to cały ciąg nieprzerwany głębokich dolinek, u tworzonych przez wielkie fale gruntu, pokryte kwieciem jak ogród. Wjeżdżając z jednéj doliny do drugiéj, na chwilę nikła nam z oczu eskorta; potém na wierzchołku wzgórza, za nami, pojawiały się: najprzód połyskujące lufy strzelb, następnie fezy i zawoje, daléj twarze, po nich jaskrawe kaftany, głowy końskie, konie, wreszcie cały hufiec, który zdawał się z ziemi wyrastać. Stanąwszy na wyżynie i oglądając się za siebie, widzieliśmy ów oddział konnych