Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czne polepszenie, tracą wszelką ufność, nie chcą przedłużać kuracyi i uciekają się do swych szarlatanów.


Wieczór przeszedł bez żadnych wydarzeń, ktéreby zasługiwały na wzmiankę, oprócz tego jednego, iż w chwili gdym się miał kłaść do łóżka, spostrzegłem na poduszce szkaradnego, czarnego niedźwiadka. Wszakże, przerażenie moje z tego powodu trwało niedługo, gdyż, zbliżając się ostrożnie ze świécą do groźnego nieprzyjaciela, wyczytałem na jego grzbiecie ten uspakajający napis: Cesare Biseo pinzil, 1875.


Następnego poranku o świcie wyruszyliśmy w stronę miasta Alkazaru.
Niebo było pochmurne. Jaskrawe barwy trzystu żołniérzy eskorty nabierały większéj jeszcze żywości, odbijając od popielatego widnokręgu i od ciemnéj zieloności trawy. Sam nawet Hamed Ben Kasen Buhamei, stojąc na miejscu wzniesioném w pobliżu obozu, zdawał się patrzéć z zadowoleniem na tych pięknych jeźdźców, którzy przeciągali przed nim w dużych oddziałach, milczący, poważni, z oczami gdzieś w dal zwróconemi, jak w dniu walnej bitwy przednie straże wojska. Przez czas dość długi jechaliśmy pośród oliwek i wysokich krzaków; potém wstąpiliśmy na rozległą równinę, całkiem pokrytą żółtém i fioletowém kwieciem, po któréj rozproszyła się eskor-