Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz przebywamy dość znaczne przestrzenie, na których jedynie od czasu do czasu spotkać nam się zdarza jakąś gromadkę zakapturzonych dzieci arabskich, bawiących się na ulicy lub nucących głosem nosowym modlitwy z Koranu; jakiego skulonego na ziemi żebraka; jakiegoś maura jadącego na mule; jakiegoś obładowanego osiołka z poranionym grzbietem, którego pogania napółnagi arab; jakiegoś psa bez ogona i całkiem niemal bez sierści; jakiegoś kota bajecznéj chudości. Tu i owdzie dolatuje nas zapach czosnku, palonego aloesu, kifu, ryby, benzoesu, a, wszędzie, w każdéj uliczce, w całém mieście, mamy zawsze do koła olśniéwającą białość tych murów, od których wieje jakąś tajemniczością i smutkiem i nudą.
Po niejakiéj chwili wyszliśmy na plac główny a raczéj jedyny w Tangierze, na plac przecięty długą ulicą, która od wybrzeża morskiego wznosząc się pod górę przez całe miasto przechodzi. Jestto plac mający kształt prostokąta, otoczony arabskiemi sklepikami, które nawet i w najbiédniéjszéj z naszych wiosek wyglądałyby bardzo licho. Z jednéj strony placu znajduje się fontanna, do koła któréj zawsze pełno arabów i murzynów przychodzących z dzbanami i bukłakami po wodę; z drugiéj, o każdéj dnia porze widziéć można ośm do dziesięciu kobiét z osłoniętemi starannie twarzami, które, siedząc na ziemi sprzedają chleby. Na tym placu znajdują się domy poselstw zagranicznych, które choć wprawdzie bardzo skromne, wyglądają jednak jak prawdziwe pałace śród tego tłumu, że tak powiem, nagromadzonych w nieładzie