Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zumiéć z ich ruchów i mowy, że ponieważ woda tak nizka, iż do brzegu przybić nie podobna, zatém musimy przeprawić się na ich karkach. Wiadomość ta rozsiała wprawdzie obawę rabunku, ale, niestety! nabawiła nas inszéj, kto wié nawet czy nie silniejszéj od piérwszéj: obawy wszów. Panie, na krzesłach, jakby w tryumfie, zaniesiono na brzeg, ja zaś obyłem mój wjazd do Afryki konno na starym mulacie, z brodą opartą na jego ciemieniu, z końcami nóg w wodzie.
Mulat, stanąwszy na brzegu, oddał mnie w ręce innego arabskiego tragarza, który, biegąc jakby go kto poganiał, wpadł do jednéj z bram miejskich, potém na pustą uliczkę i, po chwili, przyprowadził mię do jakiegoś hotelu. W hotelu tym nie zabawiłem dłużéj nad parę minut i z przewodnikiem, którego mi tam dano, wyszedłem śpiesznie na miasto, zdążając w stronę jego głównej ulicy.
To, co najpiérwéj i silniéj niżbym wyrazić potrafił, uderzyło mię w Tangierze, był widok jego mieszkańców.
Wszyscy noszą tu rodzaj długiego, białego płaszcza z płótna lub wełnianéj tkaniny, z wielkim kapturem, który zawsze niemal głowę przykrywa, tak iż miasto wygląda jak klasztór dominikanów. Cała ta ludność zakapturzona, częściąprzesuwa się zwolna, poważnie i cicho po ulicach miasta, częścią siedzi skulona wzdłuż murów, przed sklepami i na rogach ulic nieruchomie, z oczami utkwionemi gdzieś w przestrzeń, jakby skamieniała ludność jéj podań. Chód,