Strona:Edgar Allan Poe - Morderstwo na rue Morgue.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzegł to, zaczął mnie unikać albo (przynajmniej) udawał, że mnie unika.
Zdarzyło się to mniej więcej w tym samym czasie, jeżeli sobie dobrze przypominam, że w jakiejś gwałtownej utarczce, w której był mniej niż zwykle ostrożny i mówił oraz działał ze szczerością nieco obcą jego naturze, zauważyłem w jego akcencie, wzięciu się, i ogólnem wejrzeniu coś co mnie naprzód zdziwiło, a potem głęboko zainteresowało, wskutek obudzenia w umyśle widziadeł mego najwcześniejszego dzieciństwa, dzikiego bezładnego i wspomnień z tych czasów, kiedy pamięć jeszcze nie istniała. Nie mogę opisać lepiej doznanego wrażenia jak mówiąc, że z trudem jeno mogłem uwolnić się od przekonania, iż znałem się od bardzo dawna ze stojącym przedemną człowiekiem, od czasu nieskończenie długiego. Złudzenie atoli zniknęło tak szybko jak przyszło, a wspominam o niem tylko dla określenia daty mojej ostatniej rozmowy z moim osobliwym imiennikiem.
Olbrzymi stary dom z niezliczonymi podziałami posiadał kilka wielkich izb łączących się ze sobą, gdzie spała przeważna część studentów. Ale były także (jako rzecz nieunikniona w tak niezgrabnie planowanym budynku) liczne drobne zakamarki, które ekonomiczny spryt Dr. Bransby zamienił na sypialnie, chociaż będąc małe mogły pomieścić tylko jednego osobnika. Jeden z tych ciasnych apartamentów zajmował Wilson.