już nikt nie istnieje oprócz Jamie, ktoby ci mógł dać trochę szczęścia?
— Przynajmniej ja nikogo takiego nie widzę, westchnęła pani Carew obojętnie.
— Rutko! — zawołała młodsza siostra, wpadając w gniew. Po chwili jednak zaśmiała się. — Ach, Rutko, Rutko, dałabym ci chętnie dawkę Pollyanny. Mam wrażenie, że nikomu bardziej, niż tobie nie jest ona potrzebna!
Pani Carew wyprostowała się z godnością.
— Nie wiem, co to jest pollyanna, lecz cokolwiekby to nie było, nie mam na to ochoty, — odparła ostro, odwracając się do siostry. — Przecież tu nie jest ta twoja ukochana lecznica, a ja nie jestem twoją pacjentką, żebyś mnie zamęczała swoimi dawkami, bądź łaskawa o tym pamiętać.
W oczach Delli Wetherby zabłysły figlarne ogniki, na ustach jej jednak nie było ani śladu uśmiechu.
— Pollyanna to nie lekarstwo, moja droga, — odpowiedziała poważnie, — chociaż już słyszałam, jak niektórzy ludzie nazywali ją balsamem. Pollyanna jest małą dziewczynką.
— Dzieckiem? A skądże ja mogłam wiedzieć, — odpowiedziała pani Carew, jeszcze ciągle zniechęcona. — Macie przecież tam jakieś swoje „belladonny“, więc dlaczego nie miałaby być jakaś „pollyana“? Zresztą ty zawsze zalecasz mi coś do przyjmowania i zawsze nazywasz to „dawką“, a dawka oznacza w każdym razie wszelkiego rodzaju lekarstwa.
— Właściwie Pollyanna jest pewnego rodzaju lekarstwem, — uśmiechnęła się Della. — W każdym
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/7
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.