Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ności pani Carew, natychmiast stał się znowu sobą dzięki wrodzonemu taktowi i subtelności gospodyni. Oczywiście na wstępie nie obyło się bez łez i radosnych okrzyków. Nawet John Pendleton musiał spiesznie sięgnąć do kieszeni po chustkę, lecz wkrótce zapanował zupełny spokój, tylko wyraz radości w oczach pani Carew świadczył o tym, że niedawno otrzymała tę najradośniejszą nowinę.
— I uważam, że to tak szlachetnie z twojej strony, jeżeli chodzi o Jamie! — mówiła pani Carew po dłuższej chwili milczenia. — Naprawdę, Jimmy, — muszę cię jeszcze tak nazywać, bo to imię, bardziej pasuje do ciebie, naprawdę, dochodzę do wniosku, że pod tym względem masz zupełną słuszność. I ja także uczynię małe poświęcenie, — ciągnęła dalej ze łzami w oczach, — bo z jakąż dumą pokazywałabym światu mego odnalezionego siostrzeńca!
— A jednak, ciociu Ruto, ja... — przerwał mu nagły okrzyk Johna Pendletona. Odwrócił się i ujrzał stojącego na progu Jamie i Sadie Dean. Twarz Jamie była śmiertelnie blada.
— Ciociu Ruto! — zawołał, spoglądając ze zdziwieniem po obecnych. — Ciociu Ruto! Nie znaczy to chyba...
Obydwoje stali przy sobie, nic nie rozumiejąc. Tylko John Pendleton zorientował się natychmiast w sytuacji.
— Tak, Jamie, — zawołał, — dlaczegóż by nie? Miałem ci to zamiar później powiedzieć, ale powiem ci teraz. — Jimmy postąpił kilka kroków naprzód, lecz John Pendleton dał mu znak spojrzeniem. — Właśnie przed chwilą pani Carew uczyniła mnie najszczęśliwszym z ludzi, odpowiadając „tak“ na