miast po przyjeździe poczęła składać krótkie kilkominutowe wizyty, pragnąc jak najprędzej powitać swych starych przyjaciół. Przez kilka następnych dni, zdaniem kucharki Nancy, „nie było takiego miejsca, do którego nie zajrzała i nie było takiej osoby, z którą by nie pogadała chwilkę“.
A wszędzie, gdziekolwiek poszła, słyszała jedno i to samo pytanie:
— Jak ci się podobał Boston?
Na pewno nikomu nie odpowiedziała bardziej wyczerpująco, niż panu Pendletonowi, który ją o to samo zapytał. Zastanowiła się najprzód, zmarszczyła brwi i wyszeptała:
— Bardzo mi się podobał, bardzo, szczególnie niektóre rzeczy...
— Więc nie cały Boston? — uśmiechnął się pan Pendleton.
— Nie. Tylko niektóre rzeczy. Ale bardzo się cieszę, że tam byłam, — dorzuciła pośpiesznie. — Szalenie miło przepędziłam czas i widziałam tyle cudownych i ciekawych rzeczy. Wie pan, że tam jedzą obiad wieczorem zamiast w południe. Wszyscy tam byli dla mnie tacy dobrzy, widziałam Pagórek Bunkera i park publiczny i autobusy, którymi zwiedza się Boston, i całe mnóstwo obrazów i pomników, i wystawy sklepowe, i ulice, które wcale nie mają końca. A ludzie! Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takiego mnóstwa ludzi.
— No, na pewno, ale zdawało mi się, że ty ludzi lubisz, — zauważył pan Pendleton.
— Owszem, lubię, — Pollyanna znowu zmarszczyła brwi i zamyśliła się na chwilę. — Ale co człowiek ma z tylu ludzi, jeżeli ich i tak nie zna?
Strona:E Porter Pollyanna dorasta.djvu/154
Ta strona została skorygowana.