Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cym mu naprzeciw, schylonym starcem, podpierającym się na kiju. Był to Medon, pożerany troską o syna, mającego wbrew jego woli jutro stanąć w szrankach do niebezpiecznego boju.
Stary niewolnik szedł na zgromadznie Nazarejczyków w tajnem miejscu, w piwnicach zburzonej ongi przez trzęsienie ziemi świątyni pogańskiej. Z wielu stron kierowały się tam ostrożnie przemykające się cienie ludzkie. Przystawały one w drodze przed portykiem wytwornego domu, z którego oświetlonych okien wyrywały się wesołe okrzyki, huczny śmiech i pijane głosy, powtarzające chórem końcową zwrotkę modnej epikurejskiej piosenki:

Strachów tłumu noc ponura
Nam gwiazd życia nie zaciemia
Dla wyznawców Epikura
Bóstwem — rozkosz, niebem — ziemia!

Cienie żegnały się znakiem krzyża i ze zgrozą szeptały:
„Wyrzekł nierozumny w sercu swojem: Niema Boga!“
Kiedy zeszły się w podziemiu, wybuchnęły żalem z powodu skazania na śmierć Olinta. Padały pytania: Kiedy Bóg wystąpi w obronie swoich świętych i kres położy mękom sług swoich? Kiedy grom Synai padnie na tych, którzy drwią z mocy Nieba bezbożnemi pieśniami ziemi?!”...
Wszystkich tych ludzi na myśl o swej krzywdzie ogarnął ten nastrój, który wiązał ich pokrewieństwem historycznych tradycyj z groźnym duchem Starego Zakonu — Mściwego Pana Zabaoth, miażdżącego deszczem siarki niewiernych. Ten nastrój naszeptywłl im słowa hiperbolicznych klątw proroków Izraela, Ezechielów, Jeremjaszów i Jezajaszów i gniewne wezwania psalmisty do Jehowy. Zwykle nastrój ten łagodził pielgrzym, mocniej przyjęty słodką nauką miłości Zba-