Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dów wewnętrznych spojrzał na dolną salę, gdzie zgromadzeni wokół długiego stołu jego towarzysze spożywali śniadanie — miał smutek w oczach; obrazu tego nie miał już nigdy oglądać, a przecież spędził tu lata młodej wiary i młodych zawodów.
Zapragnął raz jeszcze — bodaj ostatni przed niebezpieczeństwem, na które miał się wystawić — ujrzeć najczulszą swoją przyjaciółkę z lat dziecinnych, jedyną krewną, siostrę.
Przyjęła go pełna radości i usadowiła na marmurowej ławce w ogrodzie przy fontannie.
— Jono! połóż mi rękę na czole. Niech czuję jej gładkość i ciepło. Mów do mnie, bo głos twój słodki jest muzyką...
„Ale strzeż się błogosławić mnie! Niech nie słyszę z ust twoich żadnego ze słów, które w dzieciństwie uważaliśmy za święte.
— Ależ, bracie! — odrzekła, załamując ręce wówczas mowa nasza stanie się pospolitą i zimną, ogołoconą z tchnienia przyjaznych ludziom bogów!
— Bogów?! Już nie dotrzymujesz słowa.
— Nie dałam ci go, bracie. Nie mogę.
— A więc pomilczmy razem, siostro. Lub... wiesz co?... Zaśpiewaj mi pieśń, którą śpiewałaś mi w dzieciństwie. Ona mnie nie rozdrażni.
Zaśpiewała przy akompaniamencie strun, potrącanych wprawną ręką Nidji.
Słuchał rozrzewniony. Nagle przerwał jej śpiew.
— Jono, gdyby ci o mnie mówili coś złego, wszak nie uwierzysz?
— Twoja szlachotność, bracie, jest dla mnie pewnikiem, wyższym nad wszelkie oskarżenia.
— To dobrze. A powiedz mi. Wychodzisz za Glauka. Czy mogłabyś dla niego poświęcić wszystko?
— Wszystko... nawet życie!
— A jeżeli to można uczynić z miłości dla czło-