Błogosławieństw brać od ciebie
W twej kaplicy lab w tym lesie. (Wychodzą).
Oliwer. Mniejsza o to. Nigdy podobny tobie błazen nie odbierze mi konceptami mojego powołania. (Wychodzą).
Rozalinda. Ach, daj mi pokój! pozwól mi płakać!
Celia. Płacz, i owszem; proszę cię tylko, nie zapominaj, że łzy nie przystoją mężczyźnie.
Rozalinda. Alboż nie mam przyczyny płakać?
Celia. Trudno żądać lepszej; płacz więc.
Rozalinda. Nawet włosy jego mają kolor zdrady.
Celia. Trochę ciemniejsze od judaszowych; a jego pocałunki? to własne dzieci Judasza.
Rozalinda. A jednak włosy jego pięknego są koloru.
Celia. Cudownie pięknego! nic nad kolor brunatny.
Rozalinda. A jego pocałunki tak pełne świętości, jak dotknięcie błogosławionego chleba.
Celia. Kupił u Dyany parę ust na urząd fabrykowanych: mniszka z klasztoru Zimy nie całuje święciej; czuć w nich sam lód czystości.
Rozalinda. Przysiągł, że przyjdzie dziś rano. Czemu nie przyszedł?
Celia. To prawda; niema w nim okruszyny szczerości.
Rozalinda. Tak sądzisz?
Celia. Ani wątpliwości. Nie powiadam, że jest rzezimieszkiem lub złodziejem, ale co do szczerości w kochaniu, zdaje mi się, że jest pusty jak wychylona szklanka, lub orzech robaczywy.
Rozalinda. On nieszczery w miłości?
Celia. Jest szczery, jeśli ją czuje, ale zdaje mi się, że jej nie czuje.
Rozalinda. Czy słyszałaś, jak przysięgał, że ją czuł głęboko?
Celia. Czuł — nie jest czuje. Zresztą przysięga kochanka nie więcej warta, niż słowo szynkarza; oba stwierdzają