Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 10.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   40   —

Bo to odwieczny błaznów jest przywilej.
Komu najbardziej błazeństwo dogryzie,
Ten się najgłośniej śmiać musi; a czemu?
Przyczyna widna, jak wielki gościniec;
Ten, kogo błazen mądrem słowem draśnie,
Błazeństwo robi, jeśli mimo bólu,
Nie przyjmie ciosu obojętną twarzą;
Inaczej, błazna strzał na wiatr puszczony,
Wykryje światu mądrego błazeństwo.
Daj mi pstrokatą odzież, daj mi wolność
Mówić, co myślę, a ja ci powoli
Oczyszczę świata chorowite ciało,
Byle cierpliwie moje brał lekarstwo.
Książę.  Wstydź się, Jakóbie! Czy wiesz cobyś zrobił?
Jakób.  O zakład, wiele zrobiłbym dobrego.
Książę.  Na grzech fukając, grzech zrobiłbyś wielki:
Bo w swoim czasie byłeś rozpustnikiem,
Jak bydlę żądłem zmysłowości kłute,
A wszystkich wrzodów naciąg jadowity,
W latach rozpustnej zebrany swawoli,
Pragnąłbyś teraz na świat cały rozlać.
Jakób.  Czyż, kto na ludzką piorunuje dumę,
Jedną ma tylko osobę na oku,
Gdy grzech ten kraje zalewa jak morze,
Aż do ostatnich granic swej potęgi?
Którąż kobietę w mieście oskarżyłem,
Jeżeli powiem: w mieście tem kobiety
Książąt skarb noszą na niegodnem ciele?
Któraż mi powie: mnie miałeś na myśli,
Gdy jest do swojej podobną sąsiadki?
Lub gdzie jest prostak, coby mi powiedział:
Nie ty płaciłeś za moje świecidła,
Gdyby do siebie słów mych nie stosował,
I sam swych błazeństw piętnem ich nie znaczył?
Pokaż więc, w czem go język mój pokrzywdził.
On sam się krzywdzi, jeśli prawdę mówię,
A byle tylko do winy się nie czuł,
Nagana moja leci jak gęś dzika —