Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 10.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   264   —

Jak rękaw morski przepływał Leander.
Proteusz.  Powieść głęboka głębszej to miłości,
Ugrzązł w niej bowiem głębiej niż podeszwy.
Walentyn.  A ty ugrzązłeś więcej niż po buty,
Choć Helespontu nigdyś nie przepłynął.
Proteusz.  Po buty, mówisz? Chcesz więc szyć mi buty?
Walentyn.  Nie, nie, bo buty nie doda ci wcale —
Proteusz.  Co?
Walentyn.  Miłość, która każe ci kupować
Wzgardę jękami, gorącem westchnieniem
Zimne spojrzenia, a radość przelotną
Dwudziestu nocy bezsenną nudotą.
Wygrasz? Wygrana może być nieszczęściem;
Przegrasz? To długie czekają cię troski;
A zawsze kupisz za rozum szaleństwo,
Lub ugniesz rozum pod szaleństwa jarzmo.
Proteusz.  Twoim więc wnioskiem zostałem szalony?
Walentyn.  Lękam się, żebyś sam wniosku nie stwierdził.
Proteusz.  Miłość tak karcisz; nie jestem miłością.
Walentyn.  Miłość twym panem, panuje nad tobą,
A kto szaleńca poddaje się jarzmu,
Nie sądzę, żeby do mędrców się pisał.
Proteusz.  Czytałem jednak, że jak robak toczy
Najsłodszy pączek, tak miłość tocząca
Za dom najlepsze wybiera dowcipy.
Walentyn.  I jam też czytał, że jak robak trawi,
Nim się rozwinie, pączek najwcześniejszy,
Tak miłość młody, delikatny dowcip
W szaleństwo zmienia, w samym już zarodku
Zielone listki wypala i suszy,
Marnuje piękne przyszłości nadzieje.
Ale czas tracę na daremnej radzie,
Bo jesteś tkliwym poślubiony żądzom.
Raz jeszcze, żegnaj! Ojciec czeka w porcie,
Aby odjazdu mojego być świadkiem.
Proteusz.  I ja tam pójdę, drogi Walentynie.
Walentyn.  Nie, Proteuszu, tu się pożegnajmy.
Do Medyolanu przyślij mi wiadomość