Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 1.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W swoim rodzimym zjawiło się kształcie,
Ty, przewielebny ojcze, i ta szlachta
Płaszczem waszego jasnego honoru
Nie przyszlibyście tyłu jego słonić.
Arcybiskupie, wszak twoja stolica
Na podwalinach pokoju się wznosi;
Twą brodę pokój srebrnym dotknął palcem;
Twoja nauka śród pokoju rosła;
Odzież twa biała godłem niewinności,
Gołębiem, duchem świętym jest pokoju;
Czemuż tak grzesznie tłómaczysz nam dzisiaj
Słowa pokoju, tak wdzięczne ludowi,
Na język wojny burzliwy i twardy?
Książki na miecze, atrament w krew zmieniasz,
Pióra na lance, a twój boski język
Na głośną surmę, na trąbę wojenną?
Arcybisk.  Dlaczego? pytasz; w krótkości odpowiem.
Wszyscyśmy chorzy; przeszłe zbytki nasze
Gorącem febry krew naszą spaliły;
Tej nam krwi dzisiaj trzeba trochę puścić.
Król Ryszard umarł tą tknięty chorobą.
Ale szlachetny lordzie Westmoreland,
Nie jak lekarza w tem kole mnie widzisz,
Bo nie przybyłem tu jak wróg pokoju
Śród zbrojnych tłumów wojennej drużyny;
Chcę raczej wojny chwilowym przestrachem
Leczyć umysły zbytkiem szczęścia chore,
Przeczyścić zamuł, który już zaczyna
Najżywotniejsze zatykać nam żyły.
Lecz chcę się jeszcze wytłómaczyć jaśniej:
Na sprawiedliwej przeważyłem szali
Złe, które bronią sprawić możem naszą,
A to złe, które cierpimy od dawna,
I krzywdy nasze od naszych przewinień
Znalazłem cięższe; pilnie rozważałem,
W którą się stronę potok czasu leje,
I ciche rzucić musiałem ustronie,
Gwałtownym prądem wypadków porwany;