w brodzie, niż Jacuś, mój stary koń hołoblowy, w ogonie.
Lancelot. To widać Jacusiowi ogon w tył rośnie. Pamiętam przecie, że więcej miał włosów w ogonie, niż ja na twarzy, kiedym go widział po raz ostatni.
Gobbo. Chryste Panie! jakżeś się odmienił! Jakże się znosisz z swoim panem? Przynoszę mu podarunek. Powiedz-że mi, jak się znosicie?
Lancelot. Dobrze, dobrze; ale co do mnie, jakem sobie raz postanowił odbiedz od niego, to też nie prędzej stanę, aż ubiegnę kawał drogi. Mój pan jest prawdziwym żydem. Jemu dawać podarunki! Dajcie mu lepiej stryczek. Wychudłem z głodu u niego; moglibyście mi na żebrach palce policzyć. Cieszę się, ojcze, żeś przyszedł, daj mi lepiej swój podarunek dla pewnego signor Bassania, który sprawia sute nowe liberye. Jeżeli nie pójdę w służbę do niego, to pójdę w świat tak daleko, jak ziemia Boża dosięga. Co za szczęście! Oto on sam nadchodzi. Wstaw się do niego, ojcze, bo prędzej żydem zostanę, niż będę dłużej służył u żyda.
Bassanio. Możesz to uczynić, ale przyśpieszaj tak, żeby wieczerza była gotową najpóźniej o piątej. Oddaj te listy podług adresu; zanieś te liberye do krawca i proś pana Gracyana, żeby zaraz przyszedł do mego mieszkania.
Lancelot. Zbliż się do niego, ojcze.
Gobbo. Daj Boże wszystko dobre Waszej Wielmożności.
Bassanio. Dziękuję: czego chcesz odemnie?
Gobbo. Oto mój syn, panie, biedny chłopiec.
Lancelot. Nie biedny chłopiec, panie, ale bogatego żyda służący, któryby pragnął — jak to mój ojciec zaprezentuje.
Gobbo. On ma, panie, wiele deklinacyi, że tak powiem, do służby.