Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. II.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
SCENA DRUGA.
Komnata w domu Koryolana.
Wchodzi KORYOLAN z patrycyuszami.

Koryolan. Niech się wkoło mnie jak chcą srożą, niech mi
Stawią przed oczy sromotną śmierć w kole
Albo u kopyt rozpędzonych koni;
Niech na Tarpejską skalę wsadzą jeszcze
Dziesięć skał takich, aby dno przepaści
Sięgało dalej niż wzrok może dosiądź:
Jeszcze i — wtedy będę dla nich takim
Samym, jak jestem.

(Wchodzi Wolumnia).

Pierwszy patrycyusz. Tem szlachetniej czynisz.
Koryolan. Zastanawia mnie to, że moja matka
Nie okazuje mi teraz takiego
Zadowolenia jak dawniej, a przecie
Sama ich dawniej zwała poddańcami
Z wełną pod strzyżę; istotami, które
Na to są tylko, aby je kupować
Za marny szeląg i za marny szeląg
Sprzedawać; żeby szły na zgromadzenia
Z odkrytą głową; żeby się gapiły,
Słuchały milcząc i wpadały w podziw,
Kiedy ktoś mego stopnia wstał i prawił
O sprawach kraju!

(Do Wolumnii).

O was mówię, matko.
Dlaczegóż mnie chcesz widzieć uleglejszym?
Chciałażbyś, abym zaprzeczał sam sobie?
O! powiedz raczej, że nie zaprzestaję
Być tem, czem jestem.
Wolumnia.Synu, synu, synu!
Trzeba ci było wprzód pozyskać władzę,
Nimeś ją stracił.
Koryolan.Dajmy temu pokój.
Wolumnia. Byłbyś był łatwo mógł być tem, czem jesteś,
Gdybyś być sobą mniej był usiłował.