Przejdź do zawartości

Strona:Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym (Polona).djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słońce skryło swe czoło między gęste chmury,
Noc nadeszła tak ciemna, jak był dzień ponury.
Byłem wtedy sam jeden i bez przyjaciela,
Który nam w przykrym razie pociechy udziela,
I bez tego motłochu pospolitych ludzi,
Których zmięszana wrzawa, choć nas często nudzi,
Przecież przerywa smutek, przykre czucia zmienia.
Opuszczony od wszystkich na łup przyrodzenia,
Tkliwy widok zniszczenia grożącego światu,
Ten obraz posępnego nieba majestatu,
Ślepa ciemność, i wichru świst zapamiętały,
W mem sercu przelęknionem smutek pomnażały.
Szukałem jakiej ulgi, a ufny w nadzieję,
Że mi w stroskaną duszę nowe siły wieje,
Wśród tego pomięszania i ciężkiej zgryzoty,
Do najwyższej myśl moję zwróciłem Istoty.

Znikła przecie nawałność, czas nastał wesoły,
I na rozkaz natury umilkły żywioły :
A mokre się chmur łono osuszyło burzą;
Rozerwane na sztuki mgły się już nie kurzą.
Strop nieba wpośród nocy, gwiazdami złocony,
Dzień wskazał na powierzchnią blado oświecony :
Lekkie obłoki szybko skryły się w przestrzeni,
I zda się, że widzieli ludzie zadziwieni,
Jak jeszcze, lasy, góry i jak ziemia drżała.
Znikły w górze planety i niebieskie ciała.
Głuchy gwar, który zwykle burza z sobą niesie,
Słabo się już rozlegał, konając po lesie.

Uczułem radość w sercu, ustąpiła trwoga,
Spokojny wówczas umysł podniosłem do Boga :
A widząc jak odmiana natury nas mami,
Chciałem znaleźć stosunek przyczyn ze skutkami,
Na które z podziwieniem codziennie patrzymy.
Te burze (rzekłem) smutne towarzysze zimy,
Praca ludzka i rozkosz, szczęście i zgryzoty,
Mrozy, albo upały, dni jasne, lub słoty,
Mają w odwiecznym rządzie właściwe przyczyny,
Jedno z drugiem związane nie chybi godziny.
Przez te zmiany, mądrości najwyższej się zdało,
Zgodność naszej powierzchni utrzymywać stałą.
Szturm, przez który okręty w głębi morza toną,
Przynosi suchym brzegom wodę upragnioną,
A z nią ożywne cząstki saletry i soli,
Rozrzucone przez wiatry, po jałowej roli,
Opładzają swym sokiem rozległe płaszczyzny,
Niosąc obfite żniwo, i urodzaj żyzny.

Sroga zimo! ty której śmiertelni się boją,
Ty nam jednak użyźniasz ziemię mocą twoją!
Kiedy śnieg, ostre mrozy i posępne szrony,
Z początkiem Listopada zsyłasz w nasze strony,
Mieszkańcy inszych krajów, mają wdzięczne lato.
Natura świat ten różną przyodziewa szatą,
A słońce postępując w ślady przyrodzenia,
Nowe im daje życie, i smutny czas zmienia.
Wkrótce znowu i do nas wróci jaśniejące,
Przyjdą piękne dni wiosny, i lato gorące.
Chcemyż, abyśmy sami światło jego czuli,
Którem obdziela wszystkie części ziemskiej kuli?

Tak zważając rząd Stwórcy, w zadumieniu cały
Uwielbiam dzieła jego związek doskonały :
A widząc, że cierpieniem przeplata rozkosze,
Tę ostrą porę roku, bez mruczenia znoszę.
Chmury się też rozpierzchły, dzień wita przyjemny,
Słońce ślni czystem zlotem lazur nieba ciemny,
Lecz przeciwny Boreasz dmucha z całej mocy,
I przykre z sobą mrozy niesie od północy.
W nomencie czuć się daje zima przerazliwa,
Srebrnym puchem szron drzewa i kwiaty okrywa,
A gęste pary, które w powietrzu wisiały,
Spuszczają się na ziemię, zmienione w kryształy.
Kiedy zlodowaciałą rano idę drogą,
Czuję, że mi się ziemia opiera pod nogą.
Słońce jaskrawo wschodząc, rzuca blask promieni,
I całe się na modrej powierzchni czerwieni :
Na obumarłe twory, słabe światło ciska,
Już go więcej nie czują : a noc stojąc zbliska,
Idzie wiatrem rozdęta, mróz podwaja siły,
I krępuje naturę w lodowate bryły.

Już owego strumyka powabny szmer ginie,
Który z gór wydobyły, kręcił się w dolinie,
Przerwany jego spadek, uciszone wody :
A pasterz, co o świcie pędził tam swe trzody,
Zdziwiony, chciałby jeszcze ten szum słyszeć miły.
Nieprzejrzane jeziora lodem się pokryły,
Smutnych mieszkańców wody ciężar ten przyciska,
Śmierć okropna zagląda w ich skryte siedliska.
Rzeka w żartkim swym biegu, nagle zkamieniała,
Na przełamanie więzów sroży się zuchwała.
Ale próżno pienisto rzucając bałwany,
Spokojnie dźwigać musi na grzbiecie kajdany.

Wszędy ćmy i posępność rozpościera zima,
I co tylko oddycha, w jarzmie swojem trzyma.
Zlodowaciały obłok, w górze zawieszony,
Czarną zasłoną puste okrywa zagony,
A gdy składa na ziemi wyziewy zgęsniałe,
Sklepienie nawet niebios zda się zniżać całe.
Smutny rolnik stanąwszy nad własnych pól brzegiem,
Nie może swych zagonów rozeznać pod śniegiem.
Ta nieprzejrzana białość rażąca człowieka,
Świat cały w jednostajną szatę przyobleka,
Ukrywając przed nami dzieła ludzkiej ręki,
I hojne dary nieba, i natury wdzięki,
W tym czasie ziemia martwa, i mrozem ściśniona,
Nie przyjmuie już ognia do swojego łona.
Przypruszone śniegami zioła, kwiaty, drzewa,
Z których głodne zwierzęta i ptastwo żer miewa.
Widziałem, jak z mglistego korzystając czasu,
Wgłąb wsi, za pożywieniem, biegł mieszkaniec lasu.
O niewinne zwierzęta! czyliż wy myślicie,
Że człowiek bez litości, daruje wam życie?

Niedźwiedź do ostrej roku przyuczony pory,
Wolnym krokiem przebywa niedostępne bory,
Albo w ciemnej jaskini, najeżony szronem,
Znosi głód i cierpienie, męztwem niewzruszonem.
Ale ów zwierz drapieżny, tyran lasu srogi,
Który przyczyną bywa postrachu i trwogi,
Zawsze on o tym czasie rzuca leże swoje,
Biegnąc oślep na mordy i krwawe rozboje.
Nieraz chciwe zdobyczy, wściekłe te gromady,
Napadają zuchwale na wiejskie osady.
Słaby odpor mieszkańców tym ich bardziej drażni,