Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To pewno ten monter, ale czemuż nie dzwoni?
— Idjotka — pomyślał pan Żołnasiewicz — przecież dzwonki nieczynne.
Słyszał, jak pokojówka Walercia, przebiegła do przedpokoju i swoim kokieteryjnym głosikiem dopytywała się, kto tam? Jak otwierała zasuwy i rygle.
I nagle przeszył powietrze jej ostry krzyk:
— Jezu!...
Jednocześnie zaszomotało się coś gwałtownie i czyjś męski ochrypły głos wrzasnął:
— Ręce do góry! Stać, bo strzelę!
Pan Żołnasiewicz zerwał się, jednym susem dopadł drzwi, zatrzasnął je i przekręcił klucz w zamku.
— Bandyci! — przemknęło mu przez głowę i w jednej sekundzie zorjentował się, że pozostaje mu jedyna droga ucieczki przez sypialnię, sionkę i boczne małe drzwi, a potem przez ogród i na puste tereny przy ulicy Morskiej.
Rzucił się też w stronę sypialni, lecz nagle wstrzymał się. Przypomniał sobie cenną walizeczkę zamkniętą w kasie pancernej. Właśnie otworzył ją, gdy do drzwi załomotały czyjeś pięści:
— Otwierać!
Żołnasiewicz porwał walizeczkę, zatrzasnął kasę, w ciemnej sypialni zaplątał się w portjerze, przyczem spadły mu okulary. Całą nadzieję pokładał w tem, że grube dębowe drzwi gabinetu zabiorą napastnikom dużo czasu. W sionce odsunął rygle, nacisnął klamkę i tuż przed nosem ujrzał lufę rewolweru. Chciał krzyknąć, lecz ze strachu nie mógł wydobyć z siebie głosu, tylko automatycznie podniósł ręce do góry upuszczając walizkę, która koziołkując po schodach zsunęła się na ziemię.
Ciemna postać ociekająca deszczem i w czarnej masce na twarzy, nie spuszczając rewolweru, warknęła:
— Masz szczęście... Uciekaj...