Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmierci. Tak ot czterdzieści lat pracy... Życie człowiekowi zeszło, a nawet na trumnę sosnową nie starczy... Ale ja myślę — ożywił się nagle — że od pana doktora, jako od urzędowej osoby, i wogóle znającego, jakaś rada nam przyjdzie. Bo my, cóż możemy zrobić?... Żadnej siły, ani opieki nie mamy. Prawo z nami, po naszej stronie, ale to słaba pociecha. Przez sądy swojego nie dojdziem, a choćby, to na sądy pieniędzy potrzeba. Nikt z nami się nie liczy. Emeryt, to tak, jak ubogi krewny, co się go z łaski utrzymuje, a jak zadługo żyje, to i łaski coraz mniej. — A my, starzy, nikomu już niepotrzebni. Choćby i wszystko nam odebrali, to i tak jesteśmy bezbronni.
Staruszek wyjął chustkę i długo nos wycierał. Murek pomyślał, że mógłby być synem tych dwojga i że to może lepiej, że jest sierotą. I tak zabolała go ich właśnie bezradność, bezbronność.
Pokiwał głową. Cóż im może poradzić?... Ciężko, bardzo ciężko, ale niech starają się przetrwać. Może przyjdzie poprawa. Teraz takie zarządzenia wyszły. Wszystkim obcinają pobory. Jednym mniej, innym więcej. Nie zawsze sprawiedliwie...
Tu Murek siłą kilkuletniego nawyku poczuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny za zarządzenia państwowe, odezwał się w nim obowiązek solidaryzowania się z państwem. Zaczął pouczającym i poważnym tonem wyjaśniać, że rządy też są instytucją ludzką, że osiągnięcie bezwzględnej sprawiedliwości w podziale dochodów i obciążeń, jest bardzo trudne, że kryzys zmusza państwo do rozstrzygnięć nieraz przykrych, a jednostki, które na tem ucierpiały, powinny pogodzić się z nową sytuacją, gdyż dobro całości tego wymaga.
Żurkowie słuchali coraz bardziej onieśmieleni, aż umilkł zawstydzony pustką własnych słów. Jakże inaczej brzmiały,