Przejdź do zawartości

Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gadajcie wy co chcecie, a ja powtarzam: nie taki on głupi, aby miał nocować w mieście. Że Bramy zamknęli, to nie racya. Niby to nie można wejść w konszachty z bramiarzami? Niby to przekupnych ludzi mało? Ha no, co robić? Trza iść do którego Burgemeistra, prosić o konie i żołnierzy. Ale budzić, prosić, to rzecz długa. Żebym jeno miał konia! Dobrzy ludzie! Nie da mi tu kto konia? Wszakże je macie w podwórkach. Ja zapłacę, i grubo. Zmiłujcie się! Ja człek nieszczęśliwy!
Nikt się nie odezwał.
Gdyby w skargach i prośbach Majstra, była brzmiała boleść ojcowska, ta boleść co rozdziera wnętrzności, głos jego byłby niezawodnie porwał wszystkie serca. Ale tam brzmiała tylko zajadłość okradzionego, sknéry, i wściekłość pogardzonego zalotnika, dwie złości, na których upokorzenie ludzie radzi patrzą. To téż nikt nie odpowiedział. Niektórzy nawet uśmiéchali się złośliwie.



Jednakże, jakiś genjusz wrogi młodéj parze, musiał usłyszeć błagania Pana Schultza, bo ten jeszcze niezdążył ich powtórzyć, a już w pobliżu zadzwoniły podkowy, i nad głowami tłumu pokazało się kilku jeźdźców.
Byli to ci sami myśliwcy, dla których otwierano furtę Wysokiéj Bramy.
Nie wszyscy. Niektórzy podążyli w inną stronę miasta, furgon téż już był odprawiony.