Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wolne żarty, Panie Rajco. A toć kobiéta nie węgórz. Jakżeby tam przeszła?
Sto głosów ją poparło.
— My téż to wszyscy gadamy.
— Gadajcie sobie, a ja co wiem, to wiem. Po co by ta lina wisiała? Hę?
W téj chwili Kornelius wypadł z domu wołając:
— Na dachu go niéma, to jakiś mądry złodziéj....
Pan Schultz położył mu rękę na ramieniu.
— Słuchaj, to nie prosty złodziéj. On wykradł — Hedwigę.
Kornelius chwycił się za włosy.
— Aha!... Wymówił przez zaciśnięte zęby. — To on! A gadałem! Jezuity porwały ją do klasztora.
— Bydlę z ciebie Kornelius. Wiem ja do jakiego to klasztora, wiem! Do Władysławowa.
Pani Flora struchlała. Dla odwrócenia uwagi Pana Majstra, zaczęła krzyczeć i mdleć.
Ale Majster ani zważał na nią. Chodził po ganku jak dziki zwierz po klatce, machając rękoma i bijąc się w czoło.
A ludzie pytali:
— Kto taki porwał? Czy ten młody, co to tu zawdy siedział na beischlagu? Ten od Wodnéj Armaty?
— Co? Ten cudny, z wąsikami? — Szeptały kobiety.

— A to chwat. — Półgłosem chwalili mężczyźni! — Ba! nie dziwota! Wolała młodego zucha, niż tego starego piérkosa.[1]

  1. «Pierkos. Gdy kto i w podeszłym wieku stroił się w pióra, co młodym właściwsza, tak go nazywano. — Stary pierkos, pióro za czapką, a czupryna siwa, — mówi Petrycy.» Łuk. Gołębiowskiego Ubiory w Polsce — wyd. Turowskiego — Str. 169.