Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To — mówił — różne andenkieny po mojéj nieboszczce.
— Waść wdowiec?
— A wdowiec. Już dwie lecie z górą minęło jak my ją pogrzebli.
Nakoniec, z najgłębszéj skrytki, wyjął długie puzderko, gdzie na szafirowym atłasie ukazał się bursztynowy sztuciec. Trzonki u wszystkich trzech narzędzi były wyrobione w kształcie mitologicznych posążków, a przytém obmyślone z podwójnym dowcipem; i tak, po jednéj stronie bożek Mars, gorejącéj barwy, trzymał nad ramieniem wzniesiony mieczyk złoty, który zarazem tworzył i klingę noża. P drugiéj stronie Neptun, trochę szarawy, trzymał trójzęb, którego złote szpikulczyki tworzyły widelec. Najwięcéj Panu Kaźmiérzowi podobała się łyżka; była to stubarwna, okrągło-wklęsła muszla, z któréj wychodziła bogini Wenus; a bursztyn użyty na tę postać, przeświécał taką mléczną białawością, że wydawała się naprawdę istotą z morskiéj piany.
Pan Kazimiérz przyglądał się téj niebiance z iście pogańskiém nabożeństwem. Niemniéj pilnie jéj się przyglądał i własny jéj twórca, a nawet w tém jego patrzeniu była jakaś lubość taka daleka od czystego artyzmu, że młodzieniec spostrzegłszy jego usta lépko rozchylone jak u ryby, pomyślał sobie:
— Ej, ty niemiecki Sylenusie! Mimoć latek, ona bogini jak widzę, dobrze cię jeszcze za łeb dzierży.