Przejdź do zawartości

Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Rozstrzygnij mi ten syllogizm — dodał, zwracając się do Marlianiego.
— To niesłychane, to nieprawdopodobne, to sprzeciwia się wszelkim prawom natury! — bąkał doktór, oczom własnym nie wierząc.
Złoto było czyste. Wszyscy otaczali starca kołem i ściskali mu ręce.
Il Moro wziął go na bok.
— Czy będziesz mi służył uczciwie i rzetelnie? — pytał.
— Moje życie jest na usługi Waszej Miłości — odparł alchemik.
— Strzeż się, Galcotto, aby który z panujących...
— Niech Wasza Książęca Mości każe mnie powiesić, jak psa, jeżeli wyjawię komukolwiek tę tajemnicę.
Po chwili milczenia, dodał:
— Prosiłbym Waszą Miłość...
— Jakto? Już?
— To ostatni raz, Bóg mi świadkiem.
— Ile?
— Pięć tysięcy dukatów.
Książe namyślał się, targował i wreszcie utargował tysiąc dukatów.
Było już późno. Madonna Beatrycze niepokoiła się zapewne. Wyruszano z powrotem. Gospodarz, żegnając gości, ofiarował każdemu po kawałku nowego złota. Leonard pozostał w tyle.


Gdy goście wyszli z laboratoryum, Galeotto zbliżył się do artysty.
— Co sądzisz o mojem doświadczeniu? — zapytał.
— W pałeczkach było złoto, — odrzekł Leonard.
— W jakich pałeczkach?
— W tych któremi ołów mieszałeś.
— Toż oglądaliście je wszyscy.
— Nie, nie w tych.
— Więc w jakich?