Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Malarz spojrzał na nią, chciał coś powiedzieć, ale milczał. Domyślał się, że wyjeżdża, by nie pozostać we Florencyi sama, bez niego.
— Imć Francesco, mój mąż — ciągnęła dalej monna Liza — wyrusza na trzy miesiące do Kalabryi dla interesów. Prosiłam go, aby mnie wziął ze sobą. — Artysta odwrócił się, brwi zmarszczył i spojrzał jakby z urazą na ów promień słońca brutalnie szczery.
— Zasłońcie okno — rzekła monna Liza, — mam jeszcze chwilę czasu i nie jestem zmęczona. Możecie malować dalej.
— Nie. Już dość! — zawołał, odrzucając pędzle.
— Nie ukończycie tego portretu nigdy.
— Dlaczego? — spytał z obawą. — Czy to wasze ostatnie odwiedziny w pracowni?
— Będę przychodziła, gdy wrócę, ale za trzy miesiące mogę być tak zmienioną, że mnie wcale nie poznacie. Wszak mówiliście sami, że twarze kobiece zmieniają się szybko?
— Chciałbym skończyć — mówił jakby do siebie — ale dziwny ze mnie człowiek: chwilami zdaje mi się, że chcieć nie potrafię, lub że to, czego pragnę, jest niemożliwem do osiągnięcia.
— Niemożliwem? — powtórzyła ze zdziwieniem. — Słyszałam zresztą, że nie kończycie nigdy waszych prac, bo wymagacie za wiele od siebie.
W słowach jej odczuł skargę nieśmiałą, pełną pobłażliwości.
Ogarnęła go rozpacz.
Ona wstała i rzekła, jak zwykle:
— Czas już na mnie. Żegnam was, mistrzu Leonardzie. Szczęśliwej podróży.
Zdało mu się znowu, że widzi na jej twarzy rozpaczną wymówkę i prośbę.
Wiedział, że to chwila niepowrotna. Wiedział, że nie powinien milczeć, a jednak im bardziej pragnął, wytężał wolę dla zdobycia się na decyzyę, tem większą czuł niemoc, tem większą przepaść dostrzegał pomiędzy nią a sobą. A monna Liza uśmiechała się swoim zwykłym, pogodnym uśmiechem. Ale teraz dopiero spostrzegł, że był on podo-