Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ostatni wiersz wzbudził w artyście smutne przeczucia.
U progu starości, wśród smutku i osamotnienia los zsyłał mu duszę bratnią. Czyż ją odtrąci, wyrzecze się jej, jak nieraz wyrzekał się życia dla marzenia? Czy znowu poświęci teraźniejszość przyszłości, rzeczywistość — urojeniu. Cóż wybierze: Giocondę żywą czy też istotę nieśmiertelną? Wiedział, że wybierając jedną, utraci drugą, a obie było mu równie miłe; wiedział też, że nie może już dręczyć dłużej monny Lizy. Ale miał wolę słabą, chwiejną. Żal mu było zarówno: poświęcać żywą nieśmiertelnej, jak nieśmiertelną żywej, tę, która istniała, tej, która miała żyć wiecznie na obrazie.
Szedł powoli, a za nim biegły słowa pieśni:

Di doman non c’ è certezza.


IV.

Dnia następnego monna Liza przybyła do pracowni Leonarda o zwykłej godzinie, ale po raz pierwszy przybyła sama, bez swej nieodstępnej towarzyszki, siostry Kamilli. Gioconda wiedziała, że to ich ostatnia rozmowa.
Pokój był zalany oślepiającem światłem. Leonard spuścił firankę i nagle zapanował półmrok tajemniczy, przeźroczysty, w którym piękność monny Lizy zajaśniała żywszym blaskiem.
Byli sam na sam.
Artysta pracował w milczeniu, zapomniał o myślach, które go trapiły dnia poprzedniego, o koniecznej rozłące, o wyborze pomiędzy dwoma rodzajami uczuć. Zdawało mu się, że teraźniejszość i przyszłość nie istnieją, że czas stanął w swym biegu, że ta istota ukochana siedzieć tak będzie w nieskończoność z tym swoim dziwnym uśmiechem.
Wiedział, że wszystko przecierpi, że gotowa umrzeć dla niego. Chwilami patrzał na nią z taką samą ciekawością, z jaką przyglądał się skazańcom, idącym na śmierć, gdy badał każde drgnienie ich twarzy.
Nagle spostrzegł, że jakaś myśl obca, którą nie on wzbudził, odbiła się na twarzy jego modelu, jak wietrzyk na zwierciadlanej tafli wód.