Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Serce zamarło w piersi Leonarda, lecz zapanował nad wzruszeniem i przyglądał się obrazowi uważnie, badawczo.
Pierwszy pokład wapna rozmiękł od wilgoci i odpadł od ściany, nadwerężając warstwę wiechrznią, pokrytą farbami. Były w niej pęknięcia, szczeliny, niedostrzegalne dla gołego oka, lecz dające dostęp siarce, która wygryzała stare, porowate cegły.
Wieczerza Pańska była skazana na zagładę; obraz mógł jeszcze przetrwać lat czterdzieści, pięćdziesiąt, przeżyć mistrza, ale największe jego arcydzieło nie miało przejść do potomności i zapewnić swemu twórcy sławy nieśmiertelnej.
Przed opuszczeniem refektarza, Leonard raz jeszcze ogarnął okiem twarz Chrystusa i uczuł nagle, że to dzieło jest mu drogiem.
Doznał takiego uczucia, jak gdyby po zniszczeniu Kolosu i Wieczerzy Pańskiej zerwały się ostatnie nici, łączące go z ludźmi — jeśli już nie ze współczesnymi, to przynajmniej z wielbicielami, przyszłych wieków: uczuł się jeszcze samotniejszym, niż dotąd. Wiatr rozwiał glinę Kolosu, pleśń pokryje niebawem ścianę, na której było odtworzone Oblicze Zbawiciela; wszystko, w co włożył ducha, znikało, jak cień.
Leonard wrócił do domu i odwiedził Astra. Beltraffio kładł mu zimne kompresy na głowę.
— Znowu maligna? — spytał mistrz.
— Tak — odszepnął uczeń.
— Wyżej, wyżej! — wołał chory. — Prosto do słońca. Byle nie osmaliły się skrzydła!.. Ty, szatanie... Zkąd się tu wziąłeś? Jak cię zowią? Mechanika? Pierwszy raz słyszę, żeby dyabeł nazywał się: „Mechanika“. Czemu zgrzytasz zębami? Przestań. Dość już tych żartów. Porywa mnie... porywa... Daj mi odetchnąć... Duszę się... To śmierć.. śmierć!..
Na twarz chorego wystąpiły ceglaste rumieńce, w oczach odmalował się przestrach. Biedakowi zdawało się, że leci w przepaść.
— Nie, nie — krzyczał — nie drwijcie z Niego! To moja wina! On mówił, że skrzydła jeszcze nie gotowe... Okryłem go hańbą... Słyszycie? Co to takiego? To ona, ta piekielnica: Mechanika.