Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uchwycić wargami brzeg szklanki, ale tylko dzwonił zębami o szkło. Dłuższa chwila upłynęła, zanim zdołał przełknąć wodę, wreszcie wypił, odetchnął głębiej i podniósł głowę. Oboleński pochylony nad nim, gładził go ręką po włosach, jak niedawno Rylejewa.
— No! nic to! Trubecki nic to! Nie słuchajcie Golicyna, on was nie zna. Pomówimy z Rylejewem i wszystko się jakoś ułoży. Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze.
— Mnie właściwie nic, błahostka; serce mam trochę słabe, w tych dniach nie czułem się zdrów, a jeszcze napiłem się kawy, to widocznie od tego, tak od tego, a przytem tak nagle... ja nie mogę tak nagle. Darujcie mi panowie, na miłość Boga, darujcie.
Rudawe włosy lepiły mu się do spoconego czoła, grube wargi wciąż jeszcze drżały, choć uśmiechał się, a w uśmiechu tym było coś dziecięco prostego i dziwnie żałosnego. Don Kiszot zbudzony z halucynacyi, lunatyk, który runął z dachu i rozbił się.
Golicyn doznał uczucia wstydu, jakby uraził dziecko, odwrócił się więc, aby nie widzieć. Bał się współczucia. Rozumiał dobrze, że skoro tylko zacznie żałować Trubeckiego, daruje mu wszystko i gotów usprawiedliwić zdrajcę.
— Posłuchajcie książę — zaczął, nie patrząc na Trubeckiego.
— Posłuchajcie Golicyn — przerwał mu Oboleński spokojnie, lecz twardo. — Ja to mam polecenie od Rylejewa przywiezienia Trubeckiego i sam to spełnię, a wy nie mięszajcie się do tego, proszę was i zostawcie nas samych. Poje-