Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie jutro, ale dziś zaraz. My po was przyjechaliśmy i bez was stąd nie odjedziem — przemówił twardo Oboleński.
— Zaraz? Ja doprawdy niewiem panowie. Lecz czemuż stoicie, siadajcie proszę; a możebyście co przetrącili?
Od przetrącenia wymówili się stanowczo, lecz musieli usiąść w miękich, wygodnych, głębokich fotelach przed kominem, gdzie ogień połyskiwał tak swojsko w pół mroku zachodzącego dnia. Zauważywszy, że ogień może zbyt dogrzewać Golicynowi, Trubecki zasłonił go ekranem, tak, że twarz była zakryta, a tylko do nóg szło ciepło. Wtedy dopiero usiadł sam naprzeciw swoich gości, plecami do światła, bezwiednym manewrem ludzi przeczulonych.
— Dajcie panowie myśli zebrać.
Golicyn oglądnął się na drzwi, Trubecki wstał, poszedł ku nim i zamknął je na klucz.
— Te drugie — dodał, wskazując na inne drzwi — prowadzą do pokojów księżnej i niema tam w tej chwili nikogo.
— Pozwólcie panowie powiedzieć otwarcie.
— Otwartość ponad wszystko — potwierdził Golicyn, spoglądając znacząco na Trubeckiego.
Odziany po cywilnemu we frak, wysoki, szczupły, nawet chudy, z piersią nieco zapadłą, jak u suchotnika, Trubecki nie był pięknym. Twarz wązka, długa, uszy odstające, duży, garbaty nos i grube wargi, przytem wąs rudawy, ryżawe baczki nierówne i postrzępione po obu stronach twarzy. Ale w dużych, szarych oczach dziecięco-prostych, o smutnem i dobrem spojrzeniu, przebijała taka wewnętrzna szlachetność, że Golicyn pomyślał:
— Czyżbyśmy się omylili, obaj z Oboleńskim?