Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Darujcie! na miłość Boga Eugeniuszu Piotrowiczu, wyście mnie źle pojęli. Jakież to zabójstwo, pojedynek.
— Wszystko jedno jakie, zabiłem i wiem o tem.
Znowu zamilkli obaj i znów ciężko im było i nieznośnie.
— A wiecie, że ja wciąż o Trubeckim myślę, przemówił Golicyn, chcąc na gwałt zmienić przedmiot, to przecie gorsze od Rostowcewa.
Wybieg to byłby odsunąć tłoczący ciężar, wybieg nieudany, Golicyn sam to poczuł. I znów się rozsierdził, żal mu było Oboleńskiego, lecz im bardziej go żałował, tem się więcej gniewał.
— A wiecie Oboleński — przemówił sucho, prawie grubiańsko — kto się wilków boi, niech nie chodzi do lasu, jeśli zabijać nie wolno, to nie wolno i buntować i nie trzeba.
— Owszem, trzeba! — odrzekł Oboleński, zawsze równie cicho, bo w miarę jak się tamten zapalał, stawał się zda się, coraz cichszy.
— Co to za bunt bez krwi? na różanej wodzie jak chce Trubecki.
— Nie bójcie się Golicyn! będzie krew i bez rozmyślnych zabójstw, bywało zawsze dużo, ile dusza zapragnie nieumyślnych mordów, więc i u nas będą.
— A! już teraz zaczynam rozumieć; durnie będą zabijać, a rozumni ludzie staną na stronie, żeby się nie ubabrać.
— Dlaczego tak mówicie — spojrzał na niego z wyrzutem Oboleński. — Wiecie przecie dobrze, że idziemy na krzyżową mękę wszyscy, razem, gorszej męki od naszej niema na ziemi.
— Co za męka! o jakiej męce? Mówcie prosto, trzeba czy nie trzeba zabijać.