Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Znużonyś ty bardzo, zamęczony biedny Koniek.
Tak nazywał w chwilach rozczulenia Oboleński Rylejewa, zdrobniając jego imię Konrad.
— Znużony! Och, jaki znużony Oboleński. Mówią o drugiem życiu, a mnie pierwszego za wiele, tak znużony, że zda się za mało śmierci, za mało wieczności, by odpocząć. A wiecie, o czem myślę — ciągnął dalej po chwili milczenia. — Co to znaczy? »Niech odejdzie ten kielich odemnie«. Jak on mógł to powiedzieć? Po to przyszedł na świat, by wychylić kielich i odsuwał go, nie chciał, osłabł, zląkł się. I to On, Bóg, całkiem jak człowiek. Powiedz Golicyn, czy jest Bóg? Tylko tak prosto mów, czy jest?
— Jest! — odparł Golicyn i uśmiechnął się.
— Ot, jak to prosto powiedział — uśmiechnął się także Rylejew. — Tylko poco on wam, skoro chcecie tylko wolności.
— Czyż nie może być wolności z Bogiem?
— Nie! Z Bogiem niewola.
— Była niewola, a teraz będzie wolność!
— Czy będzie? I to jaszcze kiedy? Ale teraz. Nie. Zimne! Golicyn, och, jak zimne!
— Co zimne? Rylejew.
— Wasze niebo. Kto kocha niebo, nie kocha ziemi.
— A czyż nie można razem.
— Nauczcie jak?
— On już nauczył. Bądź wola Twoja, jako w niebie, tak i na ziemi.
— Projektodawca.
— Cóż chcesz! Za taki plan umierać warto.
Rylejew nic nie odrzekł, zasłonił tylko oczy i spuścił głowę, a po twarzy jego potoczyły mu