Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słucham wasza wysokość! — skłonił się Czerniszew.
— Jutro dostanie pan wszystkie pytania na piśmie — rzekł do Golicyna i powstawszy z miejsca, poszedł do dzwonka i pociągnął za sznurek.
W progu ukazał się plac major Poduszkin z konwojowymi.
— Panowie! — rzekł Golicyn, podnosząc się z krzesła — wyście mnie pytali o wiele rzeczy, pozwólcie i mnie z kolei zadać wam pytanie.
Powiódł oczyma po obecnych z bladym uśmiechem na zmartwiałej twarzy.
— Co? Co to znaczy? — żachnął Tabiszczew, otwierając oba oczy.
Il a raison messieurs il faut être juste laissons le dire son dernier mot — uśmiechnął się wielki książę, przeczuwając jeden z tych kalamburków, w których się lubował.
— Nie bójcie się panowie, nie powiem nic strasznego — uśmiechnął się znów Golicyn — chciałem tylko spytać, za co nas sądzą.
— Cóż to? Głupca udajecie, rozzłościł się Dybicz. — Buntowaliście lud, myśleliście o carobójstwie i jeszcze pytacie za co was sądzą.
— Myśleliśmy — rzekł Golicyn zwracając się do Dybicza — chcieliśmy może zabić, lecz nie zabiliśmy, a dlaczegóż nie sądzą tych, którzy zabili, nie teoretycznych lecz prawdziwych morderców.
— Jakich morderców? Mówcie do rzeczy, mówcie do rzeczy! lub niech was dyabli biorą — krzyknął Dybicz rozwścieczo waląc pięścią w stół.
— Nie trzeba! nie trzeba! Wyprowadźcie go ztąd jak najprędzej — protestował Tatiszczew, nagle zalękniony.