Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Golicynowi, że słyszy znów słowa: »Boże miłosierdzie zbawi wszystkich«, pozdrowienie martwego między martwymi.
Uśmiechnął się znów błogo i zasnął z tym uśmiechem, a ostatnią myślą jego było: »W paszczy zwierza, jak u Pana Boga za pazuchą«.
Wczorajsze dźwięki tylko w odwrotnym porządku, zbudziły go nazajutrz. Najpierw zgrzytanie śrub, odsuwanie zasuwek, a wreszcie szczęk klucza, obracanego w zamku.
Wszedł Lilien Ankern, spytał jak wasze zdrowie i niedoczekawszy odpowiedzi, znikł z celi. Fajerwerker Szykajew, młody, z wesołą twarzą żołnierz, przyniósł lekkiej herbaty w ogromnym ołowianym czajniku i dwa kawałki cukru. Cukier trzymał przez grzeczność, nie na gołej dłoni, lecz w fałdach poły munduru. Ułożył to wszystko na stole i skłonił się przyjrźnie.
— Która godzina? — spytał Golicyn.
Szybajew uśmiechnął się, milcząc i wyszedł skłoniwszy się znów. Inny, młody żołnierzyk, inwalida, wyniósł »paraszkę« i począł wymiatać celę miotłą.
— Która godzina? — spytał znów Golicyn.
Żołnierzyk milczał.
— A jaka pogoda na dworze?
— Nie mogę wiedzieć.
Chroniąc się od chłodu Golicyn owijał się chałatem i zagrzewał herbatą, oglądał przytem swą suchą, ciepłą stancyjkę.
Na utrąconej sztukateryi, błękitnawy pas świeżo zamalowany oznaczał poziom, którego dosięgała woda w czasie ostatniej powodzi. Dalej były wilgotne plamy, a z sufitu i rury piecowej prawie że ciekło. Powietrze wogóle przesycone było