Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie będziesz i nikt się nie dowie, co ja czużem i co czuć będę do końca życia na wspomnienie tego okropnego dnia 14 go grudnia. Krew! krew! cały we krwi. Nie zmyjesz! nie odkupisz niczem. Jam przecie nie zwierz, nie potwór, a człowiek, a przytem ojciec tak, jak ty, Rylejew. Ty masz córeczkę Natę, a ja mego Saszkę. Car ojciec, naród dzieci, więc jakże? ja nóż we własne dziecko, jakby w mego Saszkę.
Zakrył twarz rękami i długo ich nie odejmował, wreszcie odjął i położył je znów na ramionach Rylejewa i spojrzał mu w oczy z uśmiechem, jakby błagalnym.
— Widzisz! ja z tobą, jak przyjaciel, jak brat, bądźże i ty mi bratem, pożałuj, poratuj.
— Kłamie czy nie kłamie? — myślał Rylejew. — Kłamie czy nie kłamie? Rozkąsić mnie chcesz, no dobrze, poczekaj, niech i ja ciebie rozgryzę.
— Chcecie znać prawdę wasza cesarska mość? wiedzcie zatem, że wolność to potężna kusicielka i ja w niej rozkochany, pociągnąłem za sobą drugich. I nie żałuję tego, nie doznaję skruchy. Czyż winien jestem przed ludźmi dlatego, żem płomiennie pożądał ich szczęścia. Lecz nie o sobie chcę mówić, a o ojczyźnie, która do ostatniego tchu droższą mi będzie nad wszelkie pomyślności świata i nad niebo samo.
Mówił, jak zwykle, książkowo, bez prostoty, dziś więcej niż kiedykolwiek, bo obmyślił to sobie wszystko naprzód i z góry przygotował. Lecz nagle porwał się, podniósł rękę, blada twarz jego zapłonęła rumieńcem, oczy zabłysły i stał się naraz znów dawnym Rylejewem nieukróconym buntownikiem; lekki był, polotny, ognisty jak rozchwiany od wichru płomień.