Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się o jedną minutę, w chwili, gdy lejb grenadierzy wyruszali wreszcie w pole, złoczyńcy ci zdobyliby pałac z całą najdostojniejszą rodziną i strach pomyśleć, jakby sobie wówczas poczynała ta zezwierzęcona szajka wyrzutków, którzy wyparli się Boga, cara i ojczyzny. Włosy dębem na głowie stają, i krew stygnie w żyłach, gdy się o tem pomyśli.
— Myślisz, że wszystkichby wyrżnęli?
— Wszystkich, Najjaśniejszy Panie!
— A! prawds, że mnie chcieli przecie już na placu zabić.
— A tak! Bardzo być może, że ta sama kula, którą przeszyty został Miłoradowicz, przeznaczoną była dla Waszej Cesarskiej Mości.
— A czy żyje on jeszcze?
— Kona, może dociągnie do rana, gangrena w kiszkach.
Zamilkli obaj po tych słowach.
— A jakże teraz! Czy już spokój? — zapytał cesarz i wnet potem pomyślał, że za często się o to dopytuje.
— Bogu dzięki! dotąd panuje spokój.
— Dużo aresztowanych?
— Sto siedmiu ludzi z niższych rang, dziesięciu oficerów i kilku fraczkowych z tej cywilnej kanalii. Już to nie są główni przewódcy a zwykli szeregowcy.
— A Trubecki? On przecie jest głównym.
— O nie najjaśniejszy panie, ręczyć mogę, że sprawa bierze początek wyżej.
— Jakto wyżej; co przez to rozumiesz?
— Nie wiem jeszcze na pewno, lecz domyślam się, że wysocy dygnitarze, może nawet członkowie rady państwa, umoczyli w tem rękę.