Jeszcze błądził pewien czas po polach, a myśli szarpały się, lecz nic konkretnego nie tworzyły. Około północy coś zaczęło wołać, nęcić je do Matasowej sadyby, i pomimo woli zawrócił w tę stronę.
Ledwie odczuwalny powiew wiatru rozdmuchiwał tlejącą słomę, jak gdyby ogień zawziął się wszystko zniszczyć. Na tle nocy widoczny był jakiś cień, chodzący naokoło pogorzeliska.
Wszedł na górę i, wytężywszy wzrok, poznał w tym cieniu Magdzię. Śmielszymi krokami podszedł do pogorzeli i usiadł na kamieniu przy spalonej wierzbie. Wkrótce usłyszał za sobą:
— To ty, Janie?
— Ja.
Magdzia stała obok niego milcząca.
— Idź spać — rzekła do Klimki — ja ognia będę pilnowała.
— Nie, nie pójdę.
Ciężar jakiś zaległ. Jeszcze chwila ciszy.
— Odejdę, Magdziu... nigdy już w te strony nie powrócę...
Tęskny ból zwolna budził się w piersi Magdzi.