Strona:Czerwony kogut.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   291   —

najgorętsze nadzieje, — rozmiótł i wdeptał w błoto nogami wrogów wolności. Znikł ostatni cień szczęścia, rozwiał się, jak dym w powietrzu. Błędny upiór rozpostarł nad całym krajem swe skrzydła, zapuszczając głęboko w ludzkie piersi ostre pazury. Palili wioski, strzelali, wieszali i wywozili ludzi z ojczyzny w dalekie wschodnie strony. Nie oszczędzali ani siwych starców, ani chorych kobiet, ani niewinnych małych dzieci. Cały kraj stał się więzieniem. Nikt nie był pewien jutra, nie wiedział, kładąc się spać, czy wstanie wolnym. Płacz i bolesne jęki rozlegały się wszędzie. Wszyscy kładli głowy pod topór. Tylko niewielka garstka powstańców jeszcze śmiało walczyła z ciemiężycielami, wyczekując końca...
Józefa ogromnie zmieniła się. Nie była to już owa ładna kobieta, której oczy, jasne jak gwiazdy, tak jeszcze niedawno zmęczonemu mężowi dodawały mocy. Oczy straciły blask, twarz poczerniała. Ani nadziei, ani szczęścia już nie było. Błąkała się po domu, jak cień, bez celu. Nic nie pozostało, co mogłoby ją jeszcze obchodzić. Odebrano jej największy skarb, i nie spodziewała się już, aby go jej zwrócono. Wieści dochodziły coraz smutniejsze: tego powiesili, tamtego wywieźli... Wieści te napełniały ją trwogą. Nie tylko że z wioski bała się wyjść,