Strona:Czerwony kogut.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   188   —

odpowiada zajączek — proszę do pomocy. — Oto widzisz i dostałem rogoisz...
Dzieci ciekawie słuchały.
— A my lalę mamy — pochwalił się młodszy.
— Gdzie? — zapytał ojciec.
— Tam — na drzwi pokazał chłopak.
— Babcia małego braciszka nam przyniosła... Karolka — rzekł starszy.
— A!... — zajęczał Antoni i, odepchnąwszy dzieci, wpadł z powrotem, schwycił żonę za włosy i rzucił na ziemię.
— Czyje to dziecko? — wołał dzikim głosem. — A, ty, wiedźmo!... Maciukasowe?...
— A!... — jęczał, schwyciwszy się znowu za głowę, biegał jak szalony po izbie i kopał żonę nogami.
— Ojczulku, ojczulku, nie bij matusi! — cienkimi głosikami prosiły, łkając, dzieci.
Jak ścięty runął na ławę i chrapał, wił się, wyrywał sobie włosy z głowy. Potem przyciągnął stół i, oparłszy się o niego, błędnemi oczyma potoczył po izbie... Dzieci, przytulone do matki, cicho płakały.
— ...Tak zrobić!... Zapomnieć męża, dzieci!... Złamać życie, szczęście zniweczyć... Czyś ty teraz szczęśliwa?... Poco szłaś za mnie? Przecież nie nalegałem, nie namawiałem: mogłaś sobie wybrać innego, lepszego... A ty tylko