Strona:Czerwony kogut.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   186   —

— To ty, Maryś, tak pamiętałaś o mnie? — zdławionym głosem rzekł Antoni. — Przeczuwało moje serce, dawno przeczuwało, tylko ja sam tego nie zauważyłem... Z burłakiem się zadałaś... Gadanie i guzy spodobały ci się... »Widzisz, twój mąż poczerniały i wycieńczony, może nie powróci...«
Kobieta zapłakała i, padłszy na ziemię, objęła kolana męża.
— Antosiu, Antosiu, przebacz mi, zapomnij o wszystkiem!... On zmusił mnie... Boże mój, Boże, com ja zrobiła, com ja zrobiła!...
— Precz!... — krzyknął Antoni, odpychając żonę.
Lecz widząc ją słabą, pośrodku izby skuloną, nagle poczuł w sercu coś, jakby wstyd, niby żal.
— Na ciebie się nie gniewam — rzekł cicho, nie patrząc na nią — mogę ci wszystko darować, ale zapomnieć... o! zapomnieć — nigdy...
Wtem ktoś otworzył drzwi izby i ukazały się w nich dwie małe dziecięce główki, które zajrzały do środka szeroko rozwartemi, ciekawemi oczętami. Niewidzialna ręka przestawiła dzieci za próg i znowu zamknęła drzwi.
— Dzieci moje, drogie dzieci! — zawołał rozczulony Antoni i pobiegł ku nim.