Strona:Czerwony kogut.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




I.

Wieczór się zbliżał, gdy z za góry na gościńcu ukazał się wysoki, młody człowiek z workiem na plecach. Chociaż miał twarz poczerniałą i wyschłą, całe ciało zmęczone, szedł jednak prędko, śpiesząc się; czasem przystanął i głęboko wzdychał, jak wzdychają ludzie, którzy przebyli biedę, zbudzeni z ciężkiego snu; oczy jego, pełne uczucia, błyszczały niewysłowioną radością. Gdy doszedł do krzyża, zatrzymał się, worek położył na kamieniu i cicho a głęboko westchnął. Przyjemne dreszcze wstrząsnęły ciałem, a w sercu zrobiło mu się tak dobrze, tak spokojnie! Wyprostowany, z wyciągniętemi rękoma, patrzył naokoło, zda się, że chciał tę czarną ziemię objąć i do serca przytulić. Słońce już było na zachodzie i, wyjrzawszy z za obłoczka, ostatni raz oświeciło okolicę. Serce podróżnego nie wytrzymało: zalał się