Strona:Czerwony kogut.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   161   —

Konie ruszyły i sanie, odprowadzane przez tłum, skierowały się w stronę cmentarza. Ostatni szedł uśmiechnięty Jan, za nim z głową spuszczoną Siwek.
Cmentarz był niedaleko za Monikuniami — dojechali prędko. Jedna szeroka jama dała schronienie Jagusinej i dziecięcej trumnom...
Ludzie poczęli wracać do swych chat, Jan tylko siedział u wezgłowia mogił, zapatrzony w nie. Czasem podnosił wzrok na stojącego tuż przy nim Siwka i — śmiał się.
Ktoś próbował namówić Jana, by już wracał, lecz Jan go nie słyszał.
Na cmentarzu pozostał już tylko Jan i Siwek. Długo tam byli.
Nareszcie Jan wstał. Oblicze jego, dawniej łagodne, naiwne, stało się groźnem. Zmarszczki na wysokiem czole i przygasły wzrok świadczyły, że walczy z jakąś ciemną, straszną zagadką: ową twarz wesołą powlokła jakaś mgła, z poza której przebijały się promienie tęsknoty...
Ciężko, machinalnie podniósł rękę, pogłaskał po karku Siwka i wracał do domu. Siwek szedł za nim.
Na drodze do wsi spotkali jakiegoś starego nędzarza i jego po raz pierwszy zapytał Jan: